piątek, 6 marca 2015

Rozdział 4 - Banda snobów

*Trzy miesiące później*

Trenowaliśmy na placu położonym niedaleko zniszczonego zamku. Staliśmy na osobnych platformach, a przybliżając się do ich krawędzi i spoglądając w dół nie dało się zobaczyć nic. Czasem ciekawiło mnie czy coś tam się znajduje. Każdy miał własne przeszkody i manekiny. Oprócz używania mocy musieliśmy poprawić naszą sprawność fizyczną. Dla Jacksona i Lily nie było to trudne. Oni ogólnie byli wysportowani. Mnie też szło nie najgorzej no przynajmniej uniki i wyskoki. Z kontrolowaniem mocy miałam problem.
- Isabella skup się ! - mówiła do mnie, któryś raz Larissa. Nie potrafiłam spełnić jej prośby. To nie tak, że nie chciałam, ale coś nie pozwalało mi się skupić. Po raz kolejny próbowałam wcelować płomieniem do obręczy zwisającej parę metrów nad nami w powietrzu. Po raz kolejny nie mogłam utrzymać ognika w ręce i upadł. Po raz kolejny mi nie wyszło. Larissa tylko warknęła i rzuciła "Zaraz wracam". Jackson podleciał do mnie przy użyciu swojej mocy, której opanowanie dobrze mu szło. Przez te kilka miesięcy zbliżyliśmy się do siebie. Oczywiście nadal Sophia mną gardziła i uprzykrzała mi życie na każdym kroku, ale nie przeszkadzało mi to. Często jej chłopak stawał w mojej obronie. Czułam do Niego coś niesamowitego. Nie potrafię określić co to było. Lily mówiła mi, że jej brat często znika. Po szkole podobno teleportuje się tutaj. Potrafi wrócić dopiero, o którejś w nocy oczywiście prosząc wcześniej siostrę, żeby usprawiedliwiła go u rodziców. Nie wiadomo co tutaj tyle czasu robi. Raczej nie trenuje. Nie lubi treningów. Larissa też nic nie wie. Chłopak położył mi dłoń na ramieniu i posłał pocieszający uśmiech. Odwzajemniłam go ciągle będąc w krainie marzeń. Moje rozmyślanie przerwała Opiekunka.
- Walter, Lily chodźcie tutaj ! - rozkazała, a Walter wziął wodę z wielkiego wodospadu, który był naprzeciwko tyłu zamku. Utworzył sobie z niej most. Lily to samo zrobiła w lianami i roślinami, które porastały całą górę. Usiedliśmy obok siebie po turecku. Larissa otworzyła książkę. Były na niej jakieś mistyczne rysunki. Przedstawiały przepiękne zbroje. Przyjaciółka mojej babci poświeciła księżycem, który był na fioletowo-różowym niebie cały czas. Te rysunki jakby ożyły. Wisiały parę centymetrów na księgą. Każdy strój był inny. Wyjątkowy.
- Od wieków Strażnicy żywiołów zdobywają zbroje mocy. Pomagają one kontrolować siłę elementów. W czasie ferii zimowych wyruszycie po nie.
- Jak to wyruszymy ? - spytała Lily
- Musicie znaleźć cząstki swoich żywiołów i przynieść je do Dominitriana. On jest kowalem, który wykuje wam zbroje. Na dziś koniec treningu - zarządziła i odeszła. Jackson wyciągnął Teleporter i powiedział:
-Wall Street, Beverly Hills - i rzucił kulkę na ziemie. Od razu otworzył się błękitno-srebrny portal. Pierwsza do Niego wskoczyłam. Gdy byłam już na naszej ulicy z portalu wyskoczyła Lily, Jackson i Walter. Pożegnaliśmy się wszyscy buziakiem w policzek i rozeszliśmy do swoich domów. Nadal smutna otworzyłam drzwi i od razu zobaczyłam, że w salonie siedzą moi rodzice (Dom w skrócie: salonsalon z dalekakuchniałazienkałazienka na górzepokój rodzicówpokój Isabelli - od aut.)
- Mamo ? Tato ? Co wy tutaj robicie ? - powiedziałam rzucając się mamie w ramiona
- Przyjechaliśmy, bo wyprawiamy bankiet wigilijny - odpowiedziała odwzajemniając uścisk - Zaprosimy ważne osoby i ich dzieci. Mam nadzieję, że się z nimi dogadasz. Większość z nich jest w twoim wieku.
- Pff kolejna banda snobów - prychnęłam
- Bello proszę Cię. Bądź na tym przyjęciu, to tylko jeden wieczór - powiedział mój tata
- Ech no dobrze.
- Świetnie ! - pisnęła rozentuzjazmowana mama - Mam dla Ciebie strój, który na pewno Ci się spodoba !
- W to nie wątpię - mruknęłam do siebie i ze sztucznym uśmiechem przytuliłam rodziców. Później pomogłam im się rozpakować i zjedliśmy razem kolacje. Leżałam na łóżku w bluzce na ramiączkach w kolorze pudrowego różu i białych dresowych spodenkach. Myślałam o bankiecie. Nigdy ich nie lubiłam. Rodzice mają w zwyczaju wydawać takie przyjęcia, ale często na nie, nie idę. Właściwie to nigdy. Muszę zawsze udawać, że dobrze się bawię podczas gdy rzeczywistość jest zupełnie inna...

*Kilka dni później*

Jestem na piętrze w łazience. Z dołu wyraźnie słychać muzykę. Jest 24 grudnia, godzina 19:07, przyjęcie już się rozpoczęło, a ja nadal się szykuje. Mam na sobie czerwoną sukienkę od Laona, do tego sandały na obcasie Buffalo, kolczyki i naszyjnik Swarovskiego. Moje falowane włosy, które teraz pachniały kokosem były rozpuszczone. Spojrzałam w lustro. Miałam pomalowane tuszem rzęsy, na ustach czerwoną szminkę, która pięknie kontrastowała z moimi zielonymi oczami. Na powiekach był złoty cień z brokatem. Wyglądałam świetnie. Ale jesteś skromna Nixon, skarciłam się w myślach. Otworzyłam drzwi i zaczęłam wolnym i eleganckim krokiem schodzić po schodach z delikatnym uśmiechem na ustach. Wiele osób spojrzało w moją stronę. Głównie byli to chłopacy w moim wieku, którzy patrzyli jakby zobaczyli ósmy cud świata, a jeśli jakaś dziewczyna zwracała na mnie uwagę to z nienawiścią i zazdrością. Rzuciłam przelotne spojrzenie po zgromadzonych w moim domu osobach. O nie. W oddali rodzice Sophii oczywiście z samą dziewczyną. Ubrała różową sukieneczkę w białe zawijasy, która sięgała do połowy ud. Jak zwykle była strasznie umalowana. Mimo takiego stroju żaden chłopak nie zwracał na nią uwagi przynajmniej od kiedy ja tu weszłam. Szukałam wzrokiem moich rodziców. Rozmawiali z trójką jakiś osób, które były odwrócone do mnie tyłem. Dwoje mężczyzn i kobieta. Wyższy mężczyzna był szatynem, a kobieta miała kasztanowe włosy. Chłopak na środku również był szatynem, ale było w nim coś znajomego. Przyglądałam Mu się uważnie, aż mój tata mnie zauważył. Gestem ręki pokazał, żebym podeszła. Pewnie podeszłam do tajemniczych osób. 
- Moi drodzy to jest moja córka Isabella - pochwalił się mój ojciec i objął mnie ramieniem. Dopiero teraz spojrzałam na tajemnicze osoby. Nie mogłam uwierzyć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz